Strona główna / Aktualności / Z archiwum Kuriera: Wspomnienia z wojny

Z archiwum Kuriera: Wspomnienia z wojny

Na portalu ostrowite.info publikować będziemy najciekawsze wywiady z mieszkańcami gminy Ostrowite, które w ostatnich latach ukazały się na łamach Kuriera Słupeckiego. Zaczynamy od rozmowy przeprowadzonej we wrześniu 2004 roku. Krótko po tym, jak nasz rozmówca – Sławek Sikorski z Kąpiela wrócił z misji stabilizacyjnej w Iraku.

Zacznijmy od początku. W jaki sposób trafiłeś na misję stabilizacyjną w Iraku i jak wspominasz pierwsze dni pobytu?

Na wyjazd zgłosiłem się dobrowolnie. Chciałem zobaczyć jak tam jest, zwiedzić trochę świata. Przed wyjazdem służyłem w 5. Pułku Inżynieryjnym w Szczecinie. Odbywałem tam służbę jako żołnierz nadterminowy. Procedura kwalifikacyjna poszła bardzo sprawnie, nie było żadnych problemów z załatwieniem czegokolwiek. Największym problemem dla mnie była aklimatyzacja w obcym kraju. Szczególnie uciążliwa była tak nagła zmiana klimatu. Gdy wylatywaliśmy z Polski padał śnieg, kiedy zaś opuściliśmy samolot w Kuwejcie był 40- stopniowy upał.

Jak na twoją decyzję zareagowała rodzina i znajomi?

Rodzina dowiedziała się o moich planach trzy miesiące przed wylotem. Ich reakcja była straszna. Na początku nie chcieli mnie tam puścić, płakali. Bardzo się o mnie bali. Ich obawy potęgowały relacje z Iraku w mediach. Ale z czasem udało mi się ich trochę uspokoić, uświadomiłem ich, że nie będzie tak źle. W chwili wyjazdu oczywiście nadal się o mnie bali, jednak już znacznie mniej niż na początku. Jakoś do tego przywykli.

Wybrałeś się na półroczną rozłąkę z najbliższymi. Czy miałeś tam z nimi kontakt?

Tak, w naszej bazie byłe telefon wojskowy. Dzwoniliśmy na polską centralę cywilną, która łączyła nas z wybranym numerem. Mogliśmy dzwonić nawet kilka razy dziennie. Kontakt był zatem praktycznie nieograniczony.

Jak wyglądał Twój normalny dzień pracy w Iraku?

W Iraku służyłem jako kierowca saper. W siedmioosobowym patrolu wyjeżdżaliśmy do różnych zgłoszeń, gdzie występowało zagrożenie materiałami wybuchowymi. Ponadto zbieraliśmy pocisku, miny i inne tego rodzaju niebezpieczne przedmioty, po czym w bezpiecznym miejscu je detonowaliśmy. Z reguły wyjeżdżaliśmy ok. 7 rano, by ominąć największe upały. Zjeżdżaliśmy około południa i w bazie czekaliśmy na zgłoszenia zagrożeń. Kiedy wychodziliśmy z bazy i mieliśmy styczność z materiałami wybuchowymi mogliśmy poruszać się wyłącznie w kamizelce i hełmie. Bardzo utrudniało to pracę w uwagi na duże upały. W Bazie mogliśmy chodzić bez takiego wyposażenia, jednak cały sprzęt musieliśmy mieć pod ręką, byśmy w wypadku zgłoszenia zagrożenia byli w kilka minut całkowicie gotowi do akcji. Zdarzały się też fałszywe alarmy. Raz było podejrzenie, że ktoś zostawił na ulicy samochód – pułapkę. Rzeczywiście tak wyglądało, gdyż kierowca na środku drogi pozostawił samochód i z niego uciekł. Momentalnie byliśmy na miejscu. Nasz dowódca patrolu w odpowiednim stroju poszedł sprawdzić samochód. Okazało się jednak, że w samochodzie brakło paliwa i dlatego kierowca musiał pozostawić go na środku ulicy. Później przepraszał nas za zamieszanie.

Wiem, że teraz na pewno trudno ci to wspominać, ale czy podczas służby w Iraku zdarzały się momenty, w których naprawdę poważnie bałeś się o swoje życie?

Tak, zdarzały się. Czterokrotnie moje życie było w poważnym niebezpieczeństwie. Ale poprosiłbym o następne pytanie.

Rozumiem. Spytam może o te znacznie milsze wspomnienia. Czy miały miejsce jakieś humorystyczne sytuacje?

Jasne, że śmieszne sytuacje się zdarzały. Na przykład kiedy ktoś rzucił wypełniony powietrzem kartonik pod koła samochodu, rozbrzmiewał wielki huk. Wiadomo, kiedy usłyszeliśmy huk, myśleliśmy o niebezpieczeństwie. Dopiero po chwili wszyscy wybuchaliśmy śmiechem. Żartowaliśmy, że niby jesteśmy saperami, a kartonika się boimy. Może to trochę czarny humor, ale nas bawił. Żarty były na porządku dziennym w bazie. W ten sposób próbowaliśmy zapomnieć o ciężkim dniu. Pamiętam sytuację, kiedy po pracy ubrałem się w charakterystyczny iracki strój, długą białą suknię, na głowę założyłem chustę „arafatkę”. W połączeniu z silną opalenizną, wyglądałem jak prawdziwy Arab. Do ręki wziąłem pistolet – zapalniczkę i wyruszyłem do amerykańskiego obozu. Tam omal mnie nie zamknęli w areszcie, wzięli mnie za jakiegoś terrorystę. Dopiero kiedy zacząłem się śmiać i powiedziałem, że jestem Polakiem, Amerykanie też się uspokoili. Wyzywali nas potem, że takie głupie żarty się nam trzymają. Kiedy opowiedziałem o tym chłopakom w bazie, zrywali boki ze śmiechu. Na myśl tych zdarzeń do tej pory robi się weselej.

Jeśli jesteśmy już przy sprawach przyjemnych zapytam, czy po spełnieniu swych codziennych obowiązków mieliście czas i możliwości rozrywki?

Pewnie. Nie pracowaliśmy 24 godzin na dobę. W każdą niedzielę graliśmy w siatkówkę. W bazie zrobiliśmy sobie boisko i rozgrywaliśmy mecze. Ponadto, udało mi się zobaczyć kawałek świata. Zwiedziłem trochę Iraku. Przejechałem tam ok. 13 tys. km. Miałem też okazję zwiedzić Kuwejt. Jest to bardzo piękne bardzo bogate państwo.

W bazie Camp Lima stacjonowały także wojska innych armii. Jak wam się układały wzajemne stosunki?

Oczywiście, nie tylko Polacy stacjonowali w Camp Lima. Był to obóz wielonarodowy. Oprócz nas mieszkali tam żołnierze z Tajlandii, Słowacji, Stanów Zjednoczonych. Ja na misję pojechałem z grupą osiemdziesięciu chłopaków ze swojej jednostki w Szczecinie. My znaliśmy się zatem bardzo dobrze. Nie zamykaliśmy się jednak we własnym gronie. Dość szybko znaleźliśmy dobry kontakt z żołnierzami z obcych krajów. Oczywiście, najtrudniejsze były pierwsze dni, kiedy nie mogliśmy pokonać bariery językowej. Jednak po niedługim czasie bez przeszkód mogliśmy porozmawiać na każde tematy. Rozmowy toczyliśmy po angielsku, dużo jednak dogadywaliśmy się mową ciała. Mówi się, że angielski to bardzo łatwy język, tylko później bardzo bolą ręce. I rzeczywiście ręce od wymachiwania czasem bolały, ale najważniejsze, że mogliśmy się porozumieć. A jeśli chodzi o ocenę obcokrajowców, nie mogę powiedzieć o nich złego słowa. Byli bardzo sympatyczni, wyluzowani, mieli poczucie humoru. O żadnych niemiłych incydentach nie było mowy. Spotkał nas wszystkich przecież ten sam los, doskonale się rozumieliśmy, musieliśmy się trzymać razem.

Z bazy wyjeżdżaliście zawsze w grupie. Wszyscy zdawaliście sobie sprawę z czyhającego na każdym kroku niebezpieczeństwa. W takiej sytuacji chyba znacznie bardziej niż w normalnych warunkach trzeba polegać na drugim człowieku. Czy rzeczywiście czuliście między sobą silne więzi emocjonalne?

Rzeczywiście, do każdego wezwania czy na każdy patrol jechaliśmy w siódemkę. Zawsze bazę opuszczaliśmy w tym samym składzie. W takich okolicznościach wśród nas musiała panować zasada „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. I tak też było. Na każdym swoim towarzyszu w każdej sytuacji mogłem polegać. Podobnie zresztą, jak oni na mnie. Na tym opierały się nasza więź, nasza wielka przyjaźń – zawsze razem, zawsze mogliśmy na siebie liczyć. Oczywiście, nie byliśmy grupą wyłącznie na wojennych patrolach. Byliśmy przyjaciółmi także w bazie. Niejednokrotnie zdarzały się sytuację, gdy któryś z nas miał chwile załamania. Wtedy pozostali zawsze go pocieszali, mówili: stary nie martw się, jakoś wytrzymamy. I to skutkowało, dawało siłę do wytrwania do końca. Jeden chłopak z naszej grupy był szczególnie podatny na momenty załamania. Praktycznie co miesiąc, jak to się mówi, „łapał doła”. Ale my nie pozwoliliśmy mu się załamać, wytrzymał z nami do końca misji.

W Iraku przyszło wam obchodzić święta Wielkanocne. Jak wspominasz ten czas?

To był najgorszy czas. Wtedy najbardziej tęskniło się za rodziną. Wiadomo, w tym czasie człowiek popada w zadumę, wspomina święta spędzane z najbliższymi. Ale jakoś musieliśmy to przetrwać. Pomogli nam w tym kucharze, którzy serwowali nam tradycyjne świąteczne potrawy. Zajadaliśmy się polską kiełbasą, polskim żurkiem. Kucharze naprawdę stanęli na wysokości zadania. Na co dzień gotowali nam kucharze z Indii. Jedliśmy głównie potrawy w stylu amerykańskim. Ta kuchnia też była dobra, ale polska to zawsze polska…

Czy widok wojny własnymi oczyma różnił się od wcześniejszych Twoich wyobrażeń?

Przed wyjazdem miałem całkiem inne wyobrażenie wojny. Jeszcze przed wyjazdem dzwonili do nas chłopaki z pierwszej zmiany. Mówili, że jest spokojnie. Wiadomości te napawały nas optymizmem, że będziemy w Iraku bezpieczni. I rzeczywiście, kiedy przyjechaliśmy było spokojnie. Ale do czasu. Gdzieś od marca, kwietnia zaczęło się tam dziać. Wtedy przejrzałem na oczy, zdałem sobie sprawę, że tam naprawdę jest wojna, a nie wakacje.

Czy w związku z tym odliczałeś tygodnie, dni do końca misji?

Starałem się nie odliczać dni do końca. Kiedy człowiek odlicza, wtedy czas się dłuży. Spokojnie czekałem na koniec. Żartowaliśmy z chłopakami, że jak mamy wrócić to wrócimy, jak nie, to trudno. Wiadomo, że każdy w duchu chciał stamtąd wracać, ale jakoś udało nam się cało i zdrowo wypełnić swą misję. Nadszedł w końcu piękny, upalny dzień, kiedy po raz ostatni widzieliśmy iracki krajobraz.

Podsumowując. Czym dla Ciebie był pobyt w Iraku? Pracą? Misją do spełnienia? Szkołą życia? Przygodą?

Pobyt w Iraku był moją pracą. Może trochę trudną, ale sam się na nią zgodziłem. Zdawałem sobie sprawę, co mnie czeka. Ale była to także misja do spełnienia. Czułem jakąś wewnętrzną potrzebę, by tam się znaleźć i spełnić misję. I nic więcej. Szkołą życia Irak dla mnie chyba nie był. Byłem, zobaczyłem, przeżyłem, wróciłem – tak mogę najkrócej podsumować mój pobyt w Iraku. Nadal jestem tym samym człowiekiem, którym byłem przed wyjazdem. Nie może też być mowy o przygodzie. Byłem świadkiem zbyt drastycznych wydarzeń, by móc pobyt ten nazwać przygodą.

Rozmawiał Michał Majewski

Kurier Słupecki - największa gazeta w powiecie słupeckim. W każdy wtorek najciekawsze informacje z Twojego regionu!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Udowodnij to że nie jesteś programem *