Strona główna / Aktualności / DZIEŃ ZADUSZNY: Wspominamy Zmarłych mieszkańców naszej gminy

DZIEŃ ZADUSZNY: Wspominamy Zmarłych mieszkańców naszej gminy

ZmarliiW ciągu minionego roku zmarło wielu mieszkańców gminy Ostrowite. Dziś, w Dzień Zaduszny przypominam wspomnienia, które publikowane były w Kurierze.

 

BŁAŻEJ NOWICKI

72 l., Ostrowite

Błażej Nowicki

Nie żyje Błażej Nowicki (†72 l.), wieloletni nauczyciel Szkoły Podstawowej w Ostrowitem. Zmarł w sylwestra wieczorem, u siostry w Wilczynie.

Pochodził z Jarotek. Był pierwszym dzieckiem Jana i Reginy zd. Ładowskiej. Po ukończeniu szkoły podstawowej rozpoczął naukę w Liceum Pedagogicznym w Koninie – Morzysławiu. Pracę zawodową rozpoczął 1 września 1959 r. Początkowo pracował w dwóch szkołach – w Ostrowitem i Wilczynie. 27 października 1960 r. poszedł do wojska. Służbę zakończył w czerwcu 1962 r. Po wojsku pracował już tylko w Ostrowitem. Prowadził wychowanie muzyczne, zajęcia praktyczno-techniczne, uczył też fizyki. W 1964 r. ożenił się z pochodzącą z Gogoliny (gmina Wilczyn) Barbarą Czapską. Po ślubie krótko mieszkali w Jarotkach, potem wprowadzili się do domu nauczyciela przy szkole w Ostrowitem. Rok później na świat przyszła ich córka Ewa, która obecnie na stałe mieszka we Włoszech. Pan Błażej w ostrowickiej szkole pracował do 31 grudnia 1990 r., kiedy to przeszedł na emeryturę. Kilka lat temu został wdowcem. Krótko po śmierci żony dostał udar mózgu. Od tego czasu cały czas zmagał się z chorobą. Wymagał stałej opieki. Tę zapewniała mu Anna Krzosek – opiekunka z GOPS-u w Ostrowitem oraz mieszkająca w Wilczogórze siostra Teresa Maciejewska.

– Jeździłam do brata w weekendy, na święta zabierałam go do siebie – wspomina.

U siostry w Wilczogórze pan Błażej spędził również ostatnie święta Bożego Narodzenia. Kilka dni wcześniej dostał zapalenie oskrzeli.

– W święta było coraz gorzej – wspomina siostra.

Wieloletni ostrowicki nauczyciel zmarł 31 grudnia, po południu. Pogrzeb odbędzie się jutro (sobota, 5 stycznia) o godz. 11.00 w Ostrowitem.

 

KONRAD TYLMAN

53 l., Ostrowite

Konrad Tylman

Ta informacja w minioną niedzielę poruszyła całą gminę Ostrowite. Na terenie własnej posesji nagle zmarł Konrad Tylman (†53 l.), znany rolnik z Ostrowitego, brat wójta gminy.

Tragedia rozegrała się ok. godz. 9.00. Pan Konrad, jak co niedzielę, wyszedł na ranną mszę. W połowie drogi do kościoła zawrócił do domu.

– Zdziwiłam się, że idzie w stronę domu. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie zepsuł mi się zegarek, skoro pan Konrad wraca już z kościoła – wspomina Genowefa Waliszewska z Ostrowitego, która cała sytuację obserwowała z odległości kilkuset metrów. Nie zdawała sobie sprawy, że za chwilę rozegra się tak wielki dramat.

Gdy doszła do posesji państwa Tylmanów, zobaczyła, że pan Konrad zasłabł. Najpierw próbowała zaalarmować domowników, ale wszyscy byli już w kościele. Pobiegła więc do sąsiadów, by wezwali pogotowie.

– Jak na złość nie wzięłam ze sobą telefonu. Gdybym go zabrała, pomoc nadeszłaby z 10 minut wcześniej, może byłaby większa szansa na ratunek – zastanawia się pani Genowefa.

Do czasu przyjazdu pogotowia pan Konrad był przytomny.

– Trzymałam go za rękę i przekonywałam, że wszystko będzie dobrze, że zaraz nadejdzie pomoc – wspomina sąsiadka Maria Majewska.

W międzyczasie jeden z sąsiadów pobiegł do kościoła, by o całym zdarzeniu poinformować syna pana Konrada dotarł również drugi syn z Kąpiela. I otoczyli tatę opieką.Po chwili przyjechało pogotowie. Ratownicy zabrali 53-letniego ostrowiczanina do karetki. Tam przez kilkanaście minut walczyli o jego życie. Niestety, lekarz pogotowia stwierdził zgon.

Śp. Konrad Tylman był najmłodszym synem Zygmunta i Krystyny zd. Hartwich. Najstarszy brat Tadeusz mieszka w Jarotkach, drugi brat Henryk – wójt gminy Ostrowite – po sąsiedzku, siostra Alicja (z męża Kłaniecka) w Powierciu w powiecie kolskim. Pan Konrad całe życie mieszkał w Ostrowitem. Najpierw pomagał w gospodarstwie rodziców, później wspólnie z żoną i dziećmi prowadził swoje gospodarstwo, które sukcesywnie rozwijał. Rolnictwo nie było dla niego tylko pracą, ale prawdziwą pasją. Rodzinę założył na początku lat 80. Z żoną Ewą (z domu Tomczak, pochodzi z Gostunia) wychowali czworo dzieci: Przemysław (rocznik 1982), Dawid (1983), Kamil (1985) i Martyna (1988). Doczekali się też troje wnucząt: Oliwia (2007), Wiktoria (2010) i Antoni (2012). Przedwczesna śmierć pana Konrada jest ogromnym szokiem dla rodziny. Miał przecież dopiero 53 lat i mnóstwo planów. Niestety, nie uda mu się ich zrealizować. W minioną środę spoczął na cmentarzu w Ostrowitem. Rodzinie składamy szczere wyrazy współczucia.

 

STANISŁAW ŁUKOWSKI

70 l., Giewartów

Stanisław Łukowski

Aż pięć godzin konińscy lekarze reanimowali Stanisława Łukowskiego. Niestety, mieszkaniec Giewartowa zmarł. – Jeszcze pół godziny wcześniej dzwonił do córki, czuł się bardzo dobrze. Mówił, że jutro wróci do domu – wspomina żona Danuta.

Poważne kłopoty zdrowotne pana Stanisława zaczęły się latem zeszłego roku, kiedy dostał zawał serca. Później, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, w nocy, poczuł ogromny ból żołądka. Leżącego na podłodze znaleźli go domownicy. Natychmiast wezwali pogotowie, które zabrało go do szpitala.

– Wtedy było z nim naprawdę źle. Myśleliśmy, że to już koniec – wspomina żona Danuta.

Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Pan Stanisław wrócił do domu i z każdym dniem czuł i lepiej.

– Byliśmy przekonani, że najgorsze już za nim, że teraz będzie tylko lepiej. Apetyt mu dopisywał, czuł się bardzo dobrze. Dlatego to, co się stało jest dla nas ogromnym szokiem – wyznaje pani Danuta.

Tragedia rozegrała się w miniony czwartek. Tego dnia pan Stanisław pojechał do Konina na umówiony wcześniej zabieg przepychania żył. Około południa był już po wszystkim. Czuł się dobrze. Pewnie dlatego opuścił szpitalne łóżko i poszedł do sali telewizyjnej obejrzeć ulubiony serial.

– O 19.30 rozmawialiśmy przez telefon. Chciałam przyjechać do szpitala, ale tata mówił, żebym nie jechała, bo już jutro wyjdzie. Był przekonany, że następnego dnia wróci do domu – wspomina córka Ania.

Pół godziny późnej pan Stanisław dostał zawał. Tym razem o wiele silniejszy. Lekarze aż 5 godzin go reanimowali. Niestety, bezskutecznie. Ok. 1.00 stwierdzili zgon. Synowa pana Stanisława w środku nocy odebrała telefon ze szpitala z tragiczną wiadomością.

– Bała się przyjść mi o tym powiedzieć. To był szok. Przecież mąż czuł się dobrze, jutro miał wróci do domu… – wyznaje pani Danuta.

Śp. Stanisław Łukowski pochodził z Siernicza Wielkiego. Urodził się 30 marca 1943 r. jako jedno z ośmiorga dzieci Teodora i Stanisławy. W 1967 r. założył rodzinę. Po ślubie mieszkali u rodziców w Sierniczu, później w rodzinnym domu żony w Kosewie. Szybko jednak wybudowali własny dom w Giewartowie. Wychowali 8 dzieci: Robert (rocznik 1968, mieszka w Strzałkowie), Agnieszka (1972, Budzisław), Beata (1973, Tręby), Marek (1977, Giewartów), Anna (1981, Konin), Natasza (1982, Niemcy), Urszula (1982, Niemcy) i Marcin (1987, Budzisław). Pan Stanisław większość życia zawodowego spędził w poznańskiej Hydrobudowie (później Energopol 7). Był kierowcą/mechanikiem. Od 1989 r. był na rencie, a od 5 lat na emeryturze.

– Napracował się w życiu, bo praktycznie cały czas w ciężkich warunkach, w delegacjach. Teraz, na emeryturze, mógłby się nacieszyć życiem. Niestety, nie było mu to dane – kończy żona Danuta.

Pan Stanisław spoczął na cmentarzu w Giewartowie. Pogrzeb odbył się w miniony poniedziałek.

 

MARIA SMUSZKIEWICZ

65 l., Ostrowite

Maria Smuszkiewicz

Marię Smuszkiewicz (†65 l.) w Ostrowitem znali wszyscy. Choć zawsze była otwarta dla ludzi i chętna do rozmów, od minionego lata praktycznie w ogóle nie wychodziła z domu. W otoczeniu najbliższych walczyła z ciężką chorobą.

Pani Maria mieszkała w samym centrum Ostrowitego. Chociażby dlatego mieszkańcy miejscowości bardzo często ją spotykali. Zawsze serdeczna, chętna do rozmowy. Pod koniec lata przestały wychodzić z domu. Dopiero w listopadzie pracownikom GOPS-u  udało się przekonać panią Marię, by pojechała do szpitala. Miała już wówczas poważne problemy z nogami, praktycznie nie mogła chodzić. W słupeckim szpitalu spędziła tydzień.

– Gdy wróciła, początkowo chodziła z balkonikiem. Trwało to jednak krótko, później nie mogła już chodzić – wspomina Henryk Smuszkiewicz (65 l.), mąż.

Jak dodaje, z czasem do problemów z nogami doszły kolejne dolegliwości. Ostatnio była już bardzo osłabiona, nie była w stanie jeść. W czwartek, 24 stycznia rodzina wezwała karetkę.

– Akurat były wszystkie pozajmowane. Musieliśmy wezwać lekarza rodzinnego, żeby wypisał skierowanie. Dopiero wtedy przyjechała karetka transportowa i zabrała żonę do szpitala – mówi pan Henryk.

Stan 65-latki był już jednak bardzo zły. W sobotę słupeccy lekarze zdecydowali o przewiezieniu pacjentki do szpitala w Starym Koninie. W niedzielę jej stan był krytyczny. Ostrowiczanka leżała na OIOMie.

– Syn był w szpitalu ok. 20.00. Gdy wychodził, lekarz powiedział, żeby miał włączony telefon – wspomina pan Henryk. – Kilka minut po 22.00 zadzwonili ze szpitala i powiedzieli, że nie żyje.

Śp. Maria Smuszkiewicz całe życie spędziła w Ostrowitem. Była jedyną córką Józefa i Janiny Buczkowskich. Jej rodzice prowadzili gospodarstwo, zajmowali się też wyrobem wędlin (tę działalność przejęli po rodzicach pani Janiny – Lewandowskich). Pani Maria w 1971 r. wyszła za mąż za pochodzącego z Rozalina Henryka Smuszkiewicza. Po ślubie zamieszkali w rodzinnym domu pani Marii. Rodzina mieszka tam do dziś. Wychowali trzech synów. Jarosław urodził się 1972 r., bliźniacy Karol i Grzegorz – w 1977 r. Kilkanaście lat temu Karol zmarł. Właśnie obok syna, na ostrowickim cmentarzu, spoczęła pani Maria. Pogrzeb odbył się wczoraj. Wśród mieszkańców pojawiły się informacje, jakoby pogrzeb miałby organizować Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej. Pracownicy GOPS-u w rozmowie z dziennikarzem Kuriera zdementowali te pogłoski. Pogrzeb zorganizowała rodzina.

ZDZISŁAW SIKORSKI

78 l., Ostrowite

Zdzisław Sikorski

Całe życie spędził w Ostrowitem. Był m.in. listonoszem i stóżem w GS-ie, z zamiłowania myśliwym i wędkarzem. Wśród mieszkańców znany jako świetny fotograf. W minioną środę spoczął na ostrowickim cmentarz

Zdzisław Sikorski (†78 l.) od kilku lat chorował na nerki i serce. Na początku tego roku dolegliwości się nasiliły.

– Od jakiegoś miesiąca stan taty zaczął się drastycznie pogarszać – przyznaje syn Robert.

Pan Zdzisław trafił do szpitala. Na przełomie stycznia i lutego wrócił do domu, ale tylko na kilka dni. 5 lutego wrócił na oddział wewnętrzny. Spędził tam ostatnie dni swego życia. Zmarł w minioną sobotę, późnym popołudniem.

Urodził się w Ostrowitem, w domu przy obecnej ulicy Łąkowej (dziś mieszka tam jego siostra Maria Bartosik z synem Henrykiem). Był synem Władysława i Reginy zd. Wiatrowskiej. Miał dwie siostry: wspomnianą Marię i Wiesławę, która mieszka w Koninie. Ożenił się z pochodzącą z Naprusewa Ireną Prusinowską. W 1960 r. urodziła się ich pierwsza córka Alina (z męża Wojciechowska). 5 lat później na świat przyszedł syn Jerzy, następnie Grzegorz, a w 1974 r. Robert. Rodzina zamieszkała w nowo wybudowanym domu przy ul. Słonecznej w Ostrowitem.

Pan Zdzisław imał się różnych zajęć. Jakiś czas był listonoszem, najdłużej jednak pracował jako stóż w ostrowickim GS-ie. Dodatkowo, jako chyba jedyny w okolicy zajmował się fotografią. Miał jeszcze dwie wielkie pasje: łowiectwo i wędkarstwo. Jako myśliwy, przez wiele lat był strażnikiem. Z tej funkcji i łowiectwa w ogóle zrezygnował dwa lata temu.

– Zdrowie nie pozwalało mu już na bycie myśliwym – wyjaśnia syn Robert.

Wędkarzem był do śmierci. Na początku lutego, w uznaniu jego zasług, ostrowiccy wędkarze przyznali mu tytuł honorowego wiceprezesa koła PZW. Zasługi rzeczywiście miał ogromne. 37 lat temu współtworzył ostrowickie koło, od początku zasiadał w jego zarządzie. Wiele lat był także komendantem Społecznej Straży Rybackiej. Funkcję tę formalnie pełnił do śmierci, bo choć niedawno poinformował zarząd koła o zamiarze rezygnacji, władze koła nie wybrały jeszcze osoby, która miałaby go zastąpić.

W minioną sobotę śp. Zdzisław Sikorski spoczął na ostrowickim cmentarzu. W ostatniej drodze towarzyszyła mu rodzina, przyjaciele, sąsiedzi, koledzy myśliwi i wędkarze oraz wielu znajomych.
MARIAN KOWALSKI

63 l., Jarotki

Marian Kowalski

Za jazdę rowerem po pijaku pan Marian został zamknięty w więzieniu. – Zabierali go zdrowego, a po kilku dniach dostałam informację, że leży na OIOM-ie – wspomina jego sąsiadka. Na początku marca mężczyzna zmarł. Niewiele brakło, by został pochowany w anonimowym grobie na cmentarzu w Poznaniu.

Marian Kowalski († 63 l.) z Jarotek (gmina Ostrowite) był kawalerem. Żył z zapomogi z opieki społecznej i dorywczych prac u okolicznych rolników. Jak w takich przypadkach często bywa, za kołnierz nie wylewał. Czasami po kielichu wsiadał na rower. Choć w dalekie trasy nigdy się nie puszczał, kilka razy spotkał na swej drodze policję. Mając na koncie dwa wyroki za jazdę po pijanemu, w 2011 r. trafił do więzienia w Kaliszu. Miał do odsiadki kilka miesięcy, ale po odbyciu połowy kary został warunkowo zwolniony. W maju 2012 r. znowu został przyłapany na jeździe pod wpływem. W tej sytuacji sąd musiał mu odwiesić resztę kary. Na początku grudnia dostał wezwanie do stawienia się w więzieniu w Gębarzewie.

– Bardzo nie chciał wracać do więzienia. Starał się, żeby zamienić to na prace społeczne, ale się nie dało – wspomina sąsiadka Marta Walczak. Ona i jej rodzina byli praktycznie jedynymi bliskimi pana Mariana, bo ze swoimi krewnymi był skłócony.

Do więzienia sam się nie stawił. Nie chciał spędzać tam świąt. Decyzja sądu musiała być jednak wykonana. Na początku stycznia przyjechała po niego policja.

– Maryś płakał jak dziecko, bo tak bardzo bał się tego więzienia – wspomina pani Marta.

Dwa tygodnie później napisał do niej list. Poinformował, że jest chory i leży w szpitalu w Poznaniu.

– Dowiedzieliśmy się w którym szpitalu leży. Zadzwoniliśmy, ale nikt tam nie chciał udzielić nam informacji, bo nie jesteśmy rodziną. Powiedzieli tylko, że leży na OIOM-ie, bo dostał jakieś zapaści, musieli go reanimować – opowiada pani Marta.

Na początku marca, od policjantów z ostrowickiego posterunku, dowiedziała się, że pan Marian zmarł. Jak się później okazało zgon nastąpił 28 lutego. Kobieta nie ma wątpliwości, że pobyt w więzieniu przyczynił się do jego śmierci.

– Zabierali go przecież jako zdrowego faceta. Nie wiem co musiało się stać, że po kilku dniach trafił na OIOM – zastanawia się.

Po śmierci pana Mariana pojawił się problem, kto ma go pochować. Jedyny żyjący brat początkowo nie chciał tego zrobić, choć na pokrycie wszystkich kosztów przysługiwał mu zasiłek pogrzebowy. Mężczyźni od lat byli skłóceni. W tej sytuacji obowiązek pochówku spoczywał na ośrodku pomocy społecznej w Poznaniu. Rodzina Walczaków nie mogła się z tym zgodzić. Najchętniej sami by wyprawili pogrzeb, ale nie będąc rodziną nie mogli liczyć na żaden zasiłek na ten cel.

– W głowie się nie mieści, żeby po tym, jak całe życie spędził w Jarotkach, miałby zostać pochowany w Poznaniu. Przecież tam nikt mu nawet świeczki nie zapali. Zasłużył na to, żeby godnie pochować go w Ostrowitem. To był dobry człowiek. Fakt, lubił wypić, ale to jego sprawa, krzywdy nikomu tym nie robił – nie kryła oburzenia Marta Walczak.

Gdy rozmawialiśmy z nią poniedziałek, zapowiadała, że zrobi wszystko, żeby sprowadzić zwłoki sąsiada i pochować go w Ostrowitem. Cel udało się jej zrealizować. Dosłownie w ostatniej chwili.

– We wtorek rano byłam w urzędzie gminy. W sprawie Mariana dzwonili akurat do USC, prosili o dane do aktu zgonu. Mówili, że jeśli do jutra nikt się nie zgłosi po ciało, zostanie pochowany w Poznaniu. Nie mogłam do tego dopuścić. Pomógł mi GOPS w Ostrowitem. Ostatecznie udało się namówić brata Mariana, żeby wziął na siebie zasiłek i zorganizował pogrzeb – we wtorek poinformowała pani Marta.

Śp. Marian Kowalski całe życie mieszkał w Jarotkach. Po skończeniu podstawówki pracował w gospodarstwie rodziców. Kiedy oboje rodzice zmarli, a brat, który również został na gospodarstwie, powiesił się, pan Marian został sam. Kilka lat temu sprzedał majątek po rodzicach – rozpadający się dom i kilka hektarów ziemi. Zastrzegł sobie jedynie dożywotnie prawo mieszkania tam. Po jego śmierci próbowaliśmy ustalić, co było przyczyną zgonu. Najpierw zadzwoniliśmy do Aresztu Śledczego w Poznaniu, bo tam pan Marian został osadzony. Dowiedzieliśmy się, że 15 stycznia sąd penitencjarny, na wniosek dyrektora aresztu, zdecydował o udzieleniu przerwy w karze.

– Przerwa została udzielona z uwagi na brak możliwości leczenia schorzeń osadzonego w warunkach zakładu karnego. Wyznaczając termin przerwy Sąd penitencjarny uznał, że nie jest możliwe ustalenie jej czasookresu. Pan Marian Kowalski obowiązany był poddać się leczeniu w cywilnej placówce służby zdrowia – poinformował Jan Kurowski, oficer prasowy poznańskiego aresztu.

Wiadomo, że z więzienia trafił do szpitala na ul. 28 czerwca w Poznaniu.

– Mogę potwierdzić, że faktycznie pan Marian Kowalski był u nas leczony i u nas zmarł – poinformowała Joanna Bierła, wiceprezes Centrum Medycznego HCP w Poznaniu.

Przyczyn zgonu nie chciała jednak ujawnić.

– Obowiązuje nas tajemnica lekarska, która nie wygasa po śmierci pacjenta – tłumaczyła.

IWONA JAGODZIŃSKA

48 l., Ostrowite

Iwona Jagodzińska

Do końca wierzyła, że pokona raka. Miała podstawy, by tak myśleć, bo 12 lat wcześniej już raz wygrała z nowotworem. Tym razem jednak choroba okazała się śmiertelna. Iwona Jagodzińska (†48 l.) z Ostrowitego zmarła w miniony wtorek.

W 2001 r. pani Iwona zachorowała na raka piersi. Po operacji i chemioterapii w pełni wróciła do zdrowia. Dwa lata temu rak drugi raz zaatakował. Lekarze stwierdzili, że nie były to przerzuty poprzedniego nowotworu, tylko nowa choroba. Tym razem zaatakowała jelito, potem również wątrobę. W sierpniu zeszłego roku przeszła kolejną operację. Później regularnie przyjmowała chemię. Co 2-3 tygodnie jeździła do Konina. Czasami zostawała tam na noc, ale nie zdarzało się, żeby leżała kilka dni. Między wizytami w szpitalu prowadziła normalne życie. Była przekonana, że zwycięży chorobę.

– Już raz przecież wygrała z rakiem. Teraz wierzyła, że będzie tak samo. Nie dopuszczała do siebie żadnej innej myśli – wspomina Andrzej Jagodziński (47 l.), mąż.

W połowie stycznia stan pani Iwony się jednak pogorszył. Lekarze zrezygnowali z podawania chemii, bo stało się to zbyt niebezpieczne dla jej organizmu. Wtedy zaczęły się problemy z chodzeniem.

– Mimo to, Iwona nadal była dobrej myśli. Cały czas wierzyła, że z tego wyjdzie -€“ mówi pan Andrzej.

W Wielkanoc jeszcze było w miarę dobrze, ale zaraz po świętach stan pani Iwony zaczął się drastycznie pogarszać. Trafiła do szpitala, ale w niedzielę rodzina zabrała ją do domu.

– Lekarze nie powiedzieli nam tego wprost, ale nie mieliśmy wątpliwości, że to początek końca. Straciliśmy już nadzieję – opowiada pan Andrzej.

W poniedziałek mąż i synowie ostatni raz z Nią rozmawiali. We wtorek rano wpadła w agonię. Zmarła krótko przed północą, otoczona całą najbliższą rodziną. W sobotę spocznie na ostrowickim cmentarzu. Pogrzeb rozpocznie się o 11.00.

Śp. Iwona Jagodzińska urodziła się 19 kwietnia 1965 r. w Przecławiu, jako córka Stanisława i Jadwigi Mrozińskich. Miała dwie siostry: Urszulę (z męża Sobczak, mieszka w Kazimierzu Bisk.) i Katarzynę (z męża Zbyszewska, mieszka w Ostrowitem) i brata Krzysztofa (mieszka w Kleczewie). Początkowo rodzina mieszkała w byłym pałacu w Przecławiu, później przeprowadziła się do Ostrowitego, do domu przy ul. Jeziornej. Pani Iwona ukończyła technikum hotelarskie w Ośnie Lubuskim. Po szkole pracowała w hotelu Konin, później w biurze konińskiego MPK. W sylwestra 1986 r. wyszła za mąż za pochodzącego z Dobrosołowa Andrzeja Jagodzińskiego. Wychowali trzech synów: Jakuba (26 l.), Mateusza (25 l.) i Marcina (22 l.). W 2000 r. przeprowadzili się do nowo wybudowanego domu przy ul. Krótkiej. 5 stycznia br. bawiła się na weselu najmłodszego syna.

– Nikt by wtedy nie powiedział, że jest tak poważnie chora. Baliśmy się, cieszyliśmy, była jeszcze pełna życia – wspomina mąż.

Teraz pani Iwona czekała na wnuka, który w maju przyjdzie na świat. Niestety, nie będzie jej dane doczekać radości z jego narodzin.

Bliskim pani Iwony składamy szczere wyrazy współczucia.

 

 

HIERONIM MUSZYŃSKI

76 l., Tomaszewo

Hieronim Muszyński

Urodził się w Mieczownicy, jako drugie dziecko Józefa i Józefy Muszyńskich. Razem ze starszą o dwa lata siostrą Zenobią bardzo szybko zostali sierotami. Gdy pan Hieronim miał 4 lata, zmarła ich mama, krótko potem Niemcy zabrali ojca. Wychowywali się u dziadków w Gostuniu, później u rodzeństwa matki. Gdy pan Hieronim skończył 17 lat, razem z siostrą wrócił do Mieczownicy. W 1960 r. założył rodzinę. Z żoną Anielą wychował troje dzieci: Marka (rocznik 1961, mieszka w Słupcy), Renatę (1963, mieszka w Tomaszewie) i Karola (1965, mieszka w Kleczewie). Rodzina Muszyńskich zamieszkała w Tomaszewie, skąd pochodzi pani Aniela. Pan Hieronim początkowo pracował na budowie w Poznaniu. Największą część swego zawodowego życia spędził jednak na poczcie w Ostrowitem, gdzie przez wiele lat był listonoszem. Równolegle razem z żoną prowadził kilkuhektarowe gospodarstwo. Pracę na poczcie zakończył na początku lat 90. Od kilku lat chorował.

– Miał wiele dolegliwości. Dodatkowo, w marcu zeszłego roku lekarze zdiagnozowali u taty nowotwór – mówi córka Renata.

Rak coraz bardziej wyniszczał organizm pana Hieronima. Bardzo źle z nim zaczęło być dwa tygodnie temu. Trafił wówczas do szpitala.

– Mieliśmy nadzieję, że tata wróci ze szpitala. Lekarze też chyba tak myśleli, bo proponowali hospicjum w Licheniu – mówi córka.

Niestety, z każdym dniem w szpitalu z panem Hieronimem było gorzej. Tracił siły, ale do końca był przytomny.

– Poznawał rodzinę i znajomych, którzy go odwiedzali, uśmiechał się do nich – wspomina pani Renata.

Zmarł w miniony poniedziałek, około południa. W czwartek spoczął na ostrowickim cmentarzu.

 

 

TERESA DANIELA GĘBALA

76 l., Szyszłowo

Teresa Daniela Gębala

Od kilu lat chorowała na serce. – Choroba mamy przebiegała nietypowo, bo miała zawały serca, których w ogóle nie była świadoma. Dopiero, gdy poszła do szpitala, wyszło to z wyników badań – wspomina córka Katarzyna. Z czasem, do kłopotów kardiologicznych doszły cukrzyca i tarczyca. Wszystko to sprawiło, że dwa lata temu pani Teresa zaczęła słabnąć. Rok temu jej stan jeszcze się pogorszył. Na dodatek, w lutym br. złamała biodro. – Po tym zdarzeniu mama nie chciała nam mówić, co jej dolega. Musieliśmy domyślać się, jak możemy jej pomóc – wspomina córka. Ostatni raz do szpitala trafiła tydzień przed śmiercią. Po badaniach znowu się okazało, że niedawno przeszła zawał serca. Zmarła w sobotę, 27 kwietnia. We wtorek spoczęła na ostrowickim cmentarzu.

Śp. Teresa Daniela Gębala całe życie spędziła w Szyszłowie. Była córką Pelagii i Tadeusza Kosmowskich. Miała młodszego brata – Jana (mieszka w Słupcy). W 1958 r. wyszła za mąż za Józefa Gębalę z Szyszłowa. Po ślubie zamieszkali w rodzinnym domu pani Teresy. Wychowali córkę Katarzynę. Prowadzili 15-hektarowe, prężne gospodarstwo. Hodowali owce, wiele lat uzyskiwali wysoką wydajność z hektara. Pani Teresa aktywnie działała społecznie. Od 1976 do 1984 r. była radną Gminnej Rady Narodowej w Ostrowitem (kilka lat zasiadała w prezydium GRN). Przez 20 lat (1979-1999) była członkinią rady nadzorczej banku w Ostrowitem. Działała też w parafialnym zespole Caritas. Za swe osiągnięcia w rolnictwie i pracy społecznej, uchwałą Rady Państwa, odznaczona została Krzyżem Zasługi.

 

 

ALINA ROGALSKA

44 l., Siernicze Wielkie

Alina Rogalska

Miała mnóstwo planów. Chciała zrobić jak najwięcej dla mieszkańców swojego sołectwa i całej gminy, prywatnie marzyła, by doczekać wnuków. Niestety, w minioną środę Alina Rogalska z Siernicza Wielkiego, radna obecnej kadencji, spoczęła na cmentarzu w Giewartowie. Miała zaledwie 44 lata.

W listopadzie zeszłego roku pani Alina dowiedziała się, że ma raka. Złośliwego.

– Zaczęła odczuwać silne bóle. Pojechała do szpitala w Słupcy, stamtąd karetką przewieźli ją na badania do Poznania. Lekarze zdiagnozowali nowotwór złośliwy – wspomina mąż.

Świat pani Aliny się zawalił. Po kilku dniach zaczęła jednak wierzyć, że wygra z chorobą. Po operacji, której 17 grudnia poddała się w poznańskim szpitalu onkologicznym, była pełna nadziei.

– Po operacji dobrze się czuła, była pełna życia – mówią najbliżsi.

Do domu wróciła w sylwestra. W lutym rozpoczęła chemioterapię. Chemię przyjmowała w poznańskim szpitalu. Pod koniec maja lekarze zdecydowali o przerwaniu terapii.

– Przerwa była potrzeba, żeby organizm żony trochę się zregenerował, bo chemia bardzo go wyniszczyła. Następny cykl chemioterapii zaplanowany był na początek lipca – mówi mąż.

Niestety, pani Alina już tego nie doczekała. 11 czerwca wieczorem bardzo źle się poczuła. Karetką została przewieziona do słupeckiego szpitala. Lekarze nie mieli wątpliwości, że nowotwór bardzo szybko się rozwija.

– Nie dawali nam nadziei. Mówili, że najgorsze jest tylko kwestią czasu. Rak tak szybko postępował – wspomina pan Marek.

Z każdym dniem stan pani Aliny się pogarszał. Prawdziwe męki zaczęły się w miniony piątek. Po dwóch dniach – w nocy z niedzieli na poniedziałek pani Alina zmarła. Jej pogrzeb odbył się w minioną środę. Mszę św. odprawiono w Ostrowitem, ciało, zgodnie z wolą zmarłej, złożono na cmentarzu w Giewartowie.

Śp. Alina Rogalska urodziła się 19 sierpnia 1968 r., jako córka Kazimierza i Stanisławy Pogorzelskich. Dzieciństwo i młodość spędziła w Naprusewie, gdzie do dziś mieszkają jej rodzice. Miała trzech braci – Piotra (mieszka w Budzisławiu Kościelnym), Krzysztofa (mieszka w Giewartowskich Hol.) i Mariusza (mieszka w Poznaniu). Ukończyła szkołę podstawową w Sierniczu Wielkim, później słupecki Ekonomik. W 1988 r. wyszła za mąż za pochodzącego z Siernicza Małego Marka Rogalskiego. Po ślubie zamieszkali u rodziców pani Aliny. Rok później na świat przyszedł ich najstarszy syn Przemek, w 1992 r. urodził się Jarek, w 1993 – Paulina. W 1994 państwo Rogalscy rozpoczęli budowę swojego domu w Sierniczu Wielkim. Wprowadzili się do niego w 2000 r. Pracę zawodową pani Alina rozpoczęła zaraz po ukończeniu Ekonomika, w Gminnej Spółdzielni w Ostrowitem, w dziale księgowości. Po trzech latach otworzyła własną działalność. Zaczęła prowadzić sklep w Naprusewie, w budynku wydzierżawionym od GSu. Od 2000 r. prowadziła dwa sklepy. Drugi otworzyła w części nowo wybudowanego domu w Sierniczu Wielkim. Kilka lat temu ze sklepu w Naprusewie zrezygnowała, ale sklep w swojej miejscowości prowadziła do ostatnich dni. Dodatkowo, razem z mężem prowadziła gospodarstwo rolne.

– Często wstawała o 5 rano, a kładła się po północy. Nigdy jednak nie narzekała, że ma tyle do zrobienia – wspomina mąż Marek.

Mimo wielu zajęć, znajdowała czas na pracę społeczną. Od 2002 r. pomagała mężowi w pełnieniu obowiązków radnego, później również sołtysa.

– Tak naprawdę wszystkie imprezy, które w ostatnich latach odbywały się w naszym sołectwie to głównie żona organizowała – przyznaje Marek Rogalski, wcześniej radny, a obecnie sołtys Siernicza Wielkiego.

Mieszkańcy dostrzegli wielkie zaangażowanie pani Aliny. W 2010 r. została radną. Od początku kadencji aktywnie troszczyła się o interesy swoich mieszkańców. Ufali jej również sami radni, wybierając ją na przewodniczącą komisji rewizyjnej. Swoje obowiązki wykonywała nawet, gdy była już bardzo poważnie chora. Ostatni raz w sesji rady gminy uczestniczyła pod koniec kwietnia, będąc w trakcie chemioterapii.

– Była wspaniałą kobietą, dla mnie, dzieci, ale również przyjaciół, sąsiadów i znajomych. Nikomu nie odmówiła pomocy – mówi pan Marek.

Jemu, dzieciom i wszystkim bliskim pani Aliny składamy szczere wyrazy współczucia.

 

Fragment pożegnania, które w imieniu mieszkańców Siernicza Wielkiego nad grobem śp. Aliny Rogalskiej wygłosił Jerzy Tomaszewski:

Odeszłaś od nas po zbyt krótkim życiu i zbyt długich cierpieniach. Dla nas, którzy Cię znaliśmy, ceniliśmy i kochaliśmy nie może się to przebić do świadomości. Tym bardziej, że byłaś osobą żywą, energiczną, pełna zapału, odważną i ambitną, a jednocześnie czułą i wrażliwą. Z podziwem można było patrzyć, jak radzisz sobie z prowadzeniem domu, sklepu, pełnieniem funkcji radnej i faktycznym sołtysowaniem. Bez Ciebie nic w naszej wsi nie mogło się zdarzyć. Z szacunkiem potrafiłaś się pochylić nad losem każdego człowieka, okazać swoje zainteresowanie, życzliwość, udzielić dobrej rady. Wiemy, że jest wiele osób, którym pomagałaś, choć nigdy nie chciałaś o tym mówić. Nigdy na nic też się nie uskarżałaś, sama rozwiązywałaś życiowe problemy. Byłaś fantastyczną koleżanką, na nikogo nie potrafiłaś się gniewać. Znana byłaś ze szczerości i gościnności. Umiałaś wysłuchać, pocieszyć i obdarzyć dobrym słowem w trudnych chwilach. Żegnamy dziś człowieka szlachetnego, mądrego, o pięknej duszy, dobrego. Droga Paulinki, drogi Jarku, drogi Przemku! Mama była wobec Was czuła, troskliwa, opiekuńcza, wyrozumiała, ale też konsekwentna i wymagająca. Byliście Jej wielką nadzieją, radością, szczęściem i miłością. Była z Was dumna i miała ku temu powody. Mama miała wiele godnych naśladowania cech. Możecie być dumni, że mieliście taką mamę.

 

 

LECH KOWALSKI
63 l., Grabina

Lech Kowalski

Całe życie spędził w Grabinie, gdzie prowadził 10-hektarowe gospodarstwo rolne, które przejął po rodzicach. Udzielał się społecznie. Był członkiem rady parafialnej i rady sołeckiej. Aktywnie brał udział w budowie drogi w swojej wsi, pomagał też przy budowie kaplicy pogrzebowej w Ostrowitem. Od wielu lat miał problemy zdrowotne, regularnie musiał poddawać się dializom. Niedawno dostał wylew. Kilka dni później, 28 sierpnia zmarł w słupeckim szpitalu. Pogrążył w żałobie żonę Wiesławę, dzieci: Anetę, Renatę i Waldemara z rodzinami i całą pozostałą rodzinę. W minioną środę spoczął na ostrowickim cmentarzu.

 

 

MAKSYMILIAN KRAWCZYK
85 l., Tomaszewo

Maksymilian Krawczyk

Najstarszy z 4. rodzeństwa rodziny Krawczyków, ostatni o tym nazwisku w gminie Ostrowite, urodził się 8 czerwca 1928r. Nie założył rodziny. Młodszy brat Wawrzyniec osiedlił się w Koninie. Siostra Barbara z męża Wojciechowska mieszka w Ostrowitem. Najmłodsza siostra Kazimiera z męża Krzymińska zamieszkała w Jarotkach. Pan Maksymilian od najmłodszych lat pomagał rodzicom w 6-hektarowym gospodarstwie, w którym do wieku emerytalnego ręcznie uprawiał ziemię. W latach 70. pracował ze swoim szwagrem Marianem Wojciechowskim na skupie ziemniaków „na górce” koło Państwa Nowaków w Ostrowitem – był wagowym. Wcześniej w gminie Ostrowite był inkasentem podatkowym. W latach 1961-65 zasiadał w Gromadzkiej Radzie Narodowej w Ostrowitem, był członkiem komisji mienia gromadzkiego. Znany był ze swojej jazdy rowerem. Odwiedzał targi i jarmarki w Sompolnie, Skulsku, Golinie, Słupcy. Był ich stałym bywalcem nawet, gdy był już w zacnym wieku. Zawsze twierdził, że rower go utrzymywał przy zdrowiu i tak też było. Zmarł w poniedziałek, 16 września w szpitalu w Koninie na oddziale neurochirurgii. Tydzień wcześniej przeszedł operację krwiaka pourazowego mózgu. Wczoraj spoczął na cmentarzu w Ostrowitem, przy swojej babci Mariannie Krzymińskiej i rodzicach Walentynie i Bronisławie Krawczykach.

 

 

JACEK FRĄCKOWIAK

59 l., Ostrowite

Jacek Frąckowiak

Był pierwszym pracownikiem ostrowickiego SKRu. Jako jedyny w zakładzie przepracował okrągłe 40 lat. Niestety, nie było mu dane cieszyć się z zasłużonej emerytury. Jacek Frąckowiak (†59 l.) w miniony wtorek spoczął na ostrowickim cmentarzu.

Pochodził z Przecławia. W 1976 r. ożenił się z pochodzącą z Naprusewa Leokadią zd. Osowiec. W 1977 r. na świat przyszła córka Milena, rok później urodziła się Karolina. Rodzina kilka lat mieszkała w Słupcy, w 1984 r. zamieszkali w Ostrowitem. Pan Jacek pracę zawodową rozpoczął 1 marca 1972 w Międzykółkowej Bazie Maszynowej w Ostrowitem. 1 lipca 1973 MBM przekształcił się w Spółdzielnię Kółek Rolniczych. Pan Jacek był pierwszym pracownikiem tego zakładu. Jako traktorzysta-kombajnista pracował tam nieprzerwanie do czerwca zeszłego roku, kiedy przeszedł na rentę chorobową. Walczył już wówczas z nowotworem. Straszliwą diagnozę poznał w grudniu zeszłego roku, przed Bożym Narodzeniem. Już w listopadzie zaczął się źle czuć, ale wtedy był przekonany, że to zwykłe przeziębienie. Początkowo, właśnie na to wskazywały objawy. Po wizytach u kilku lekarzy i przeprowadzeniu kompleksowych badań okazało się, że to nowotwór. Pierwszy zabieg przeszedł 2 stycznia, w Poznaniu. Uwierzył, że może pokonać chorobę, bo po zabiegu dobrze się czuł, normalnie funkcjonował. Spokój nie trwał długo. Pod koniec sierpnia rak znowu dał o sobie znać. Niestety, tym razem ze zdwojoną siłą. 31 sierpnia pan Jacek trafił na pogotowie. W słupeckim szpitalu został trzy dni, po czym przewieziono go do Poznania. Tam przeszedł kolejny zabieg. Po 9 dniach opuścił klinikę ze skierowaniem na badanie jelita grubego, również w Poznaniu. Prosto po tym badaniu jechał do słupeckiego szpitala, na oddział chirurgiczny, by przejść następny zabieg.

– Po tych zabiegach nie było już żadnej poprawy, cały czas go bolało – wspomina pani Leokadia. W ostatnim tygodniu przed śmiercią jeszcze raz trafił do słupeckiego szpitala, na przetoczenie krwi. W czwartek wrócił do domu. Już nie wierzył, że może pokonać chorobę. – Mówił, że już z tego nie wyjdzie – potwierdza pani Leokadia. Choć nie miał siły chodzić, cały czas normalnie rozmawiał, był w pełni świadomy. Aż do minionego piątku, do godz. 11.00, kiedy zasnął. Już się nie obudził, w nocy zmarł.

– Był wspaniałym człowiekiem, zaradnym, bardzo pracowitym, był cudownym mężem i ojcem – łamiącym głosem wspomina męża pani Leokadia. Za naszym pośrednictwem dziękuje wszystkim, którzy uczestniczyli w pogrzebie.

 

 AGNIESZKA DYNCER

64 l., Kąpiel

Agnieszka Dyncer

Do swojej klasy zawsze miała więcej chętnych dzieci, niż było miejsc. Była pedagogiem z powołania. Agnieszka Dyncer, wieloletnia nauczycielka podstawówki w Koszutach i słupeckiej Jedynki zmarła w miniony piątek, po ciężkiej chorobie.

Śp. Agnieszka Dyncer (†64 l.) pochodziła z Kąpiela. Była jedyną córką Jana i Stefanii Szczepankiewiczów. Ukończyła Liceum Ogólnokształcące w Kleczewie, później Studium Nauczycielskie w Poznaniu. Jako nauczyciel wychowania przedszkolnego zaczęła pracę w podstawówce w Koszutach. Równolegle, zaocznie studiowała filologię rosyjską na UAM w Poznaniu. Z tytułem magistra przeniosła się do Szkoły Podstawowej nr 1 w Słupcy. Uczyła języka rosyjskiego, ale nie zrezygnowała z nauczania początkowego.

– Właśnie praca z najmłodszymi uczniami sprawiała mamie największą przyjemność. Świetnie sprawdzała się w tej roli, zawsze do jej klasy było więcej chętnych, niż wolnych miejsc. Dosłownie kolejki rodziców ustawiały się podczas zapisów. Poza tym, mama miała dobre wyniki w nauczaniu swoich wychowanków. Zawsze pamiętała o swoich uczniach, a oni pamiętali o Niej. Kiedyś, gdy pytałam mamy, czy wybrałaby dla siebie inny zawód bez wahania odpowiedziała, że nie. Była prawdziwą nauczycielką z powołania – wspomina córka Monika.

W latach 70. pani Agnieszka przeprowadziła się do Słupcy. Po ślubie z Andrzejem Dyncerem zamieszkali w domu przy ul. Warszawskiej 38. Wychowali troje dzieci: Monikę, Szymona i Łukasza. Doczekali się dwóch wnuczek. W 2006 r., gdy oboje byli już na emeryturze, przeprowadzili się do Kąpiela.

– Żona bardzo chciała wrócić w rodzinne strony. Mi też ten pomysł się podobał. Lubię ciszę i spokój, a w Kąpielu tak właśnie jest – mówi pan Andrzej, który ponad 50 lat pracował w Słupcy jako stolarz.

Pani Agnieszka w rodzinnym Kąpielu była bardzo szczęśliwa, ale niestety jej radość szybko zaczęła zakłócać choroba. Nowotwór zaatakował ją 4,5 roku temu. Leczyła się w różnych szpitalach, najwięcej czasu spędziła w Wielkopolskim Centrum Onkologii na poznańskich Garbarach. Ostatni raz do szpitala, tym razem w Słupcy, trafiła miesiąc temu. Dostała udaru. Lekarzom udało się ustabilizować jej stan, planowali już wypisać ją ze szpitala. Niestety, w poniedziałek jej stan znacznie się pogorszył. Cztery dni później zmarła. W miniony wtorek pani Agnieszka spoczęła na cmentarzu w Ostrowitem.

 

PATRYK DYMOWSKI

28 l., Szyszłowo

Patryk Dymowski

Szok i niedowierzanie. Bo jak pogodzić się z nagłą śmiercią 28-letniego, silnego mężczyzny? Patryk Dymowski z Szyszłowa pogrążył w żałobie żonę i dwójkę dzieci.

W minioną sobotę, 19 października Patryk jak zawsze wrócił z pracy po 13.00. Po obiedzie na chwilę się położył. Chciał odpocząć, bo tego dnia planował jeszcze sprzątanie w garażu. Doskwierał mu jednak ból kręgosłupa.

– Mówił, że wyskoczyły mu dyski. Pojechaliśmy do specjalisty, żeby je nastawić. Jak wracaliśmy, Patryk skarżył się trochę na ból ręki, ale ogólnie wszystko było w porządku – wspomina żona Teresa.

Po powrocie do domu Patryk posprzątał w garażu i wrócił do domu. Był już wieczór, żona kąpała dzieci i szykowała je do spania. Patryk miał zjeść kolacje i jej pomóc. Długo jednak nie przychodził. To zaniepokoiło Teresę. Poszła do kuchni sprawdzić, co robi mąż. To, co zobaczyła zapamięta do końca życia.

– Patryk leżał skulony na podłodze. Gdy go odwróciłam, był cały siny. Nie dawał żadnych oznak życia. Nie wiedziałam, co mam robić. Szarpałam go, ale w ogóle nie reagował. Zadzwoniłam na numer alarmowy. Dyspozytorka tłumaczyła mi, co mam robić, ale będąc w tym szoku nie wiem, czy to robiłam. To było straszne. Ja krzyczałam, dzieci przeraźliwie płakały – ze łzami w oczach wspomina Teresa Dymowska.

Patryka próbowała reanimować później załoga karetki pogotowia, ale nie było już szans na ratunek. Mężczyzna nie został nawet zabrany do szpitala, w domu lekarz pogotowia stwierdził zgon. Na miejsce przyjechała policja. Takie są procedury przy nagłych zgonach młodych ludzi. Śledczy od razu wykluczyli jakiekolwiek działanie osób trzecich. Prokurator nie zarządził sekcji zwłok. Nie chciała tego także rodzina. Najwięcej wskazuje na to, że przyczyną śmierci był rozległy atak serca, ale skoro nie było sekcji zwłok, nie można tego jednoznacznie potwierdzić. W akcie zgonu wpisano jedynie „śmierć nagła”. Śmierć Patryka jest szokiem dla jego najbliższych. Mężczyzna uchodził za okaz zdrowia. Nigdy nie skarżył się na serce czy inne poważne dolegliwości. Na początku września br., kiedy zaczął pracę w nowej firmie, przechodził badania wstępne. Nie wskazywały niczego niepokojącego.

Śp. Patryk Dymowski urodził się 1 października 1985 r. Pochodził z Dębówca koło Wilczyna. Teresę zd. Sobucką z Szyszłowa poznał w święta Bożego Narodzenia 2003 r. Równo dwa lata później, 25 grudnia 2005 r. wzięli ślub. – Zawsze mówił, że jestem jego miłością – wspomina żona. Jeszcze przed ślubem kupili dom w Szyszłowie, w którym wcześniej mieszkała rodzina Kozłowskich. W 2007 r. zostali rodzicami. Na świat przyszła Michalinka. W styczniu 2012 r. urodził się Piotruś. Patryk pękał z dumy, kiedy dowiedział się, że będzie miał syna. – Bardzo kochał dzieci, był bardzo za nimi, a one za nim – wspomina żona Teresa. 28-latek od września br. pracował w firmie Unikametal w Kazimierzu Biskupim. Wcześniej kilka lat był zatrudniony w słupeckim Mostostalu, jeszcze wcześniej pracował w Fugo w Koninie. Szkołę zawodową skończył w Strzelnie, później wykształcenie średnie zaocznie zdobył w Śremie. W minioną środę spoczął na cmentarzu w Ostrowitem.

 Wspomnienia przygotował Michał Majewski

3 komentarze

  1. znalem ich prawie wszystkich.wielu towarzyszylem w ostatniej drodze..sam przezylem juz smierc trzech najblizszych mi osob….niech spoczywaja w spokoju…

  2. [*][*][*]

  3. Brawo Panie Redaktorze, wielkie uznanie za takie artykuły, im więcej szczegółów tym bardziej wciągają w lekturę.
    Po czasie takie wspomnienia nabierają coraz większej wartości bo większość z tych pięknych ludzi była częścią naszego życia.
    Cześć Ich Pamięci !

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Udowodnij to że nie jesteś programem *