Strona główna / Aktualności / Z archiwum Kuriera: Wigilia 1938 roku

Z archiwum Kuriera: Wigilia 1938 roku

Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem zachęcam do przeczytania gawędy Stanisława Garsztki, w której opowiada o tym, jak obchodzono ostatnią Wigilię przed wybuchem wojny.

Z racji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia, chciałbym opowiedzieć o wigilii, którą przeżyłem w 1938 r., czyli ostatniej przed wybuchem wojny. Tradycyjnie, w wigilijny wieczór cała rodzina zbierała się u moich dziadków, rodziców mojej mamy, którzy mieszkali na Borówcu. Do stołu zasiadało ok. 20 osób. Oprawa była wyjątkowa, bardzo charakterystyczna. Wielki stół z białych desek, stojący na krzyżakach, przykryty był lnianym obrusem, który utkała moja babcia. W szczytach stołu stały dwa fotele, jeden dla babci, drugi dla dziadka. Z dwóch stron stołu siadała cała rodzina. W kącie pokoju stał snop z czterech zbóż. Na środku stołu wigilijnego, na wiązce siana, stał pięknie pleciony koszyczek wyłożony serwetką, w którym była cała masa opłatków. Obok stały dwie świece, nakrycia i cała gama przepysznych potraw, od zupy rybnej i grzybowej zaczynając, przez postny bigos z grzybami, a na kluskach z makiem i miodem kończąc. Jednak nim zasiedliśmy do wieczerzy, zadaniem dzieci było wypatrywanie pierwszej gwiazdki. Gdy ta się pojawiła, dziadek brał dużą książkę do nabożeństwa i odczytywał modlitwę. Następnie łamaliśmy się opłatkiem. Pamiętam, że składając życzenia babci i dziadkowi, wszyscy całowaliśmy ich w rękę. Dziadkowie cieszyli się w rodzinie wielkim szacunkiem. Poza tym taki był wówczas zwyczaj. Następnie zasiadaliśmy do wieczerzy, która trwała dość długo. Na zakończenie podawany był kompot ze suszonych owoców oraz ciasta. Po wieczerzy dziadek brał dużą misę, w którą ciocie wkładały resztki wigilijnych potraw, po troszku z każdego dania. Do tego dziadek dodawał różowy i zielony opłatek, specjalny dla zwierząt. Taką porcję potraw wraz z opłatkiem otrzymywało każde zwierzę dla upamiętnienia faktu, że Pan Jezus urodził się w stajence. Pamiętam, że wszystkie dzieci szły z dziadkiem do obory. Jak wróciliśmy, oczekiwaliśmy na prezenty. Podarunki były o wiele skromniejsze niż te, które dzieci teraz otrzymują. W tamtych czasach tradycyjnym prezentem świątecznym były łakocie. Kolejnym punktem uroczystości było wspólne śpiewanie kolęd, które trwało przynajmniej godzinę. Po śpiewaniu rozpoczynały się przygotowania do wyjścia na pasterkę. Do kościoła szliśmy prawie całą rodziną. Wychodziliśmy 40 minut wcześniej, bo z Borówca do Ostrowitego jest kawałek drogi. Podobnie jak my, ze wszystkich stron parafii ciągnęły gromady ludzi na pasterkę. Każda grupa niosła latarnię, by oświetlić sobie drogę. Właśnie dostrzegalne ze wszystkich stron światła latarni tworzyły niesamowity widok. Gdzieniegdzie słychać było dzwonek sań, bo z dalszych wsi niektórzy gospodarze do kościoła jechali saniami. Punktualnie o północy ks. Antoni Radomski, ówczesny proboszcz ostrowickiej parafii rozpoczynał uroczystą pasterkę. W pamięci mam wyjątkową atmosferę tej mszy, ten piękny śpiew cudownych polskich kolęd, które są niepowtarzalne.

Opowiadanie Pana Stanisława Garsztki wysłuchał Michał Majewski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Udowodnij to że nie jesteś programem *